Witaj!

Witaj!

Pojawiłeś się właśnie na blogu
altiria, poświęconemu mojemu autorskiemu opowiadaniu "Altiria - Pustkowie wspomnień." Jeśli gatunek fantasy nie jest Ci obcy i masz wrażenie, że w codziennym życiu brakuje magii lub wręcz przeciwnie - zupełnie nie znasz tego typu utworów, a szukasz lektury na deszczowe popołudnie, w każdym z tych przypadków serdecznie zapraszam do zapoznania się z treścią.

Miłego czytania,
Suzette.

17 sierpnia 2014

Mgła - PROLOG

Słońce już szykowało swe siły, by powstać zza wzgórza Gwattemali. Nai wspinał się po jego zachodnim zboczu, by jak co dzień wciągnąć na maszt godło Urligów. Musiał zdążyć przed wschodem, tak by wszyscy mieszkańcy Fulradesu mogli o brzasku zobaczyć flagę łopoczącą na wietrze. Wspinaczka była trudna i mozolna. Chłopak poprawił tobołek wiszący na plecach i potarł zmarzniętymi rękami, dla ogrzania skostniałych z zimna palców. Pogoda była tego dnia wyjątkowo nieprzyjazna dla takich eskapad. Powietrze było wilgotne, chłodne i pachniało zmurszałą glebą. „Niedługo spadnie śnieg i będzie jeszcze gorzej.” – pomyślał.  Końca dobiegał przedostatni rask roku cyklopa. Ponoć zima miała być wyjątkowo sroga. Noga Naia zsunęła się ze śliskiej skały i  chłopak upadł raniąc, i tak pozdzieraną już skórę dłoni i nóg. Podniósł się z jękiem bólu. Znów będzie miał problemy z kolanami. Oderwał dwa paski z tuniki i obwiązał nimi dłonie, tworząc w ten sposób prowizoryczny opatrunek.
 Niebo powoli zaczęło się rozjaśniać. Ciemna purpura przechodziła mocną czerwienią. Chłopak przyspieszył kroku. Przeszedł kamienne schody i wszedł na polanę. Drzew nie było tu wiele, trzy może cztery. Ostatnie niebieskie liście powoli opuszczały gałęzie. Pośrodku stał wielki kamienny podest, do którego od wschodniej  strony prowadziły schody ze zdrewniałych pnączy rokulli aderyjskiej. Nai pokłonił się dwóm posągowym pegazom. Legenda głosi, że skamieniały w tym miejscu podczas Wielkich Walk Rodów.  Pyski niemych istot były wykrzywione w przerażeniu. W oczach czaiła się rozpacz i strach. Poświęciły się broniąc Skały Mauretta – pierwszego osadnika na ziemiach gwatemalskich. Tak wielu się poświęciło w tej wojnie. Dlatego codzienna wspinaczka na szczyt była dla Naia ogromnym zaszczytem. Cieszył się, że to jemu przydzielono to zadanie. Wspiął się na skałę i podszedł do stojącego na samym środku, wysokiego na piętnaście riwli masztu (Który, jak twierdzą najstarsi mieszkańcy, pochodzi właśnie z pierwszego okrętu Mauretta. Sprawnie przymocował płótno do miedzianych kół i zaczął je wciągać za pomocą liny na sam szczyt. Flaga zwisała smutno, nieporuszona nawet jednym podmuchem wiatru. Przywiązał sznur do wypustu i usiadł, opierając się o maszt.
Słońce właśnie wychyliło się zza widnokręgu. Na łąkach pomiędzy wzgórzem a miastem zaczęła się unosić ciemnoszara mgła. Chłopaka zaniepokoił nieco ten widok. Przychodził tu codziennie i mógł zaręczyć, że nigdy nie była takiego koloru. Najczęściej miała barwę czystej bieli, ewentualnie światło wschodu dawało wrażenie jasnego różu. Mgła była gęsta i tam gdzie się unosiła, nie można było dostrzec ziemi. Chłopak rozejrzał się wokół i zauważył, że po opary wpełzają po zboczu kotłując się złowrogo. Powoli szara masa wtaczała się wyżej i wyżej. Było w tej mgle coś dziwnego, z jednej strony przerażała, a z drugiej budziła podziw. Zbliżała się już do podnóża kamiennego stołu, muskała delikatnie kopyta starożytnych pegazów. Kiedy zaczęła chwytać się zdrewniałych pnączy, poczęły one cicho trzaskać, jakby pod jej naporem. Nai podniósł się i przywarł plecami do masztu. Mgła otoczyła go ze wszystkich stron. Do jego nozdrzy wdarł się odór siarki i spalenizny. Poczuł na kostkach chłód, gdy opary przywarły do jego skóry. Wyżej. Wyżej.
- Ach! – z piersi chłopaka wyrwał się wrzask. Szarość przykleiła się do poranionych kolan, wbijając się w skórę. Miał wrażenie jakby tysiące maleńkich, lodowatych igiełek przeszywało rany w jednym momencie. Był tak sparaliżowany bólem, że jedyne co mógł zrobić to biernie przyglądać się sytuacji. Wzrok nabrał niebywałej ostrości.
Z mgły zaczęły się wyłaniać konkretne kształty. Nai sam do końca nie wiedział co widzi. Coś jakby węże lub macki ośmiornicy. Podniósł wzrok na zbocze. Było ich mnóstwo. Setki tysięcy, jeśli nie miliony pojedynczych eterycznych stworzeń wiło się w grafitowej gęstwinie. Część z nich już oblepiało jego ciało do pasa. Macka, po macce. Wyżej. Wyżej. Nie wiedząc czemu wyciągnął dłonie przed  siebie. Poczuł się lepiej, pewniej. Kierowany jakimś pradawnym instynktem. Zdjął bandaże z rąk. Krew jeszcze nie zdążyła wyschnąć, ciepła kleiła się do dłoni i spływała powoli po na nadgarstki. Przyłożył palce do brzucha.
- Tak! – tym razem nie czuł już tego bólu, który wcześniej go sparaliżował. Poczuł przyjemny ból, wywołujący ekstazę. Szarość pęczniała i pulsowała chłepcząc łapczywie posokę. Chciał więcej. Przyłożył również drugą dłoń. Coś w nim pękło. Macki zaczęły się wślizgiwać w jego ciało jedna po drugiej. Otworzył usta w niemym krzyku. Zachłanne żmije zaczęły gładzić jego usta. Ostre jak brzytwa powoli z rozkoszą cięły wargi i spijały z nich krew. Wpełzały do gardła.
 Upadł. Ostatnia szara żmija zniknęła w jego organizmie. Rany się zasklepiły. Niewidzące oczy rozszerzyły się, białka zaszły szkarłatem, a w tęczówkach zaczęła się kłębić szara mgła.
Wszystko ucichło,  spoczywało w bezruchu. Leniwy poranek, pora kiedy wszystko powoli budzi się do życia. Wyglądało to tak, jakby nic, absolutnie nic tego dnia, nie zaburzyło harmonii codzienności. Nai podniósł się i rozejrzał. Chyba musiał przysnąć. Talir nie będzie zadowolony, jeśli spóźni się na poranne modły.
                                             ***


W świątyni, na ławkach stłoczyli się młodzi chłopcy, dorastający mężczyźni i starcy. Mędrcy zasiadali w dwóch pierwszych rzędach. Tuż za nimi wojownicy i opiekunowie artefaktów. Dalej reszta wierzących. Na balkonach zajęły miejsce kobiety. Pochwalna pieśń zaczęła przebrzmiewać w murach starej budowli. Gdy przyszło im wyśpiewać imię zbawcy, wszyscy unieśli głowy, by spojrzeć w niebiosa. W oczach jednego z opiekunów czaiła się szara, ciężka mgła.