Słońce już szykowało swe siły, by powstać zza
wzgórza Gwattemali. Nai wspinał się po jego zachodnim zboczu, by jak co dzień
wciągnąć na maszt godło Urligów. Musiał zdążyć przed wschodem, tak by wszyscy
mieszkańcy Fulradesu mogli o brzasku zobaczyć flagę łopoczącą na wietrze.
Wspinaczka była trudna i mozolna. Chłopak poprawił tobołek wiszący na plecach i
potarł zmarzniętymi rękami, dla ogrzania skostniałych z zimna palców. Pogoda
była tego dnia wyjątkowo nieprzyjazna dla takich eskapad. Powietrze było
wilgotne, chłodne i pachniało zmurszałą glebą. „Niedługo spadnie śnieg i będzie
jeszcze gorzej.” – pomyślał. Końca
dobiegał przedostatni rask roku cyklopa. Ponoć zima miała być wyjątkowo sroga.
Noga Naia zsunęła się ze śliskiej skały i
chłopak upadł raniąc, i tak pozdzieraną już skórę dłoni i nóg. Podniósł
się z jękiem bólu. Znów będzie miał problemy z kolanami. Oderwał dwa paski z
tuniki i obwiązał nimi dłonie, tworząc w ten sposób prowizoryczny opatrunek.
Niebo powoli
zaczęło się rozjaśniać. Ciemna purpura przechodziła mocną czerwienią. Chłopak
przyspieszył kroku. Przeszedł kamienne schody i wszedł na polanę. Drzew nie
było tu wiele, trzy może cztery. Ostatnie niebieskie liście powoli opuszczały
gałęzie. Pośrodku stał wielki kamienny podest, do którego od wschodniej strony prowadziły schody ze zdrewniałych
pnączy rokulli aderyjskiej. Nai pokłonił się dwóm posągowym pegazom. Legenda
głosi, że skamieniały w tym miejscu podczas Wielkich Walk Rodów. Pyski niemych istot były wykrzywione w
przerażeniu. W oczach czaiła się rozpacz i strach. Poświęciły się broniąc Skały
Mauretta – pierwszego osadnika na ziemiach gwatemalskich. Tak wielu się
poświęciło w tej wojnie. Dlatego codzienna wspinaczka na szczyt była dla Naia
ogromnym zaszczytem. Cieszył się, że to jemu przydzielono to zadanie. Wspiął
się na skałę i podszedł do stojącego na samym środku, wysokiego na piętnaście
riwli masztu (Który, jak twierdzą najstarsi mieszkańcy, pochodzi właśnie z
pierwszego okrętu Mauretta. Sprawnie przymocował płótno do miedzianych kół i
zaczął je wciągać za pomocą liny na sam szczyt. Flaga zwisała smutno, nieporuszona
nawet jednym podmuchem wiatru. Przywiązał sznur do wypustu i usiadł, opierając
się o maszt.
Słońce właśnie wychyliło się zza widnokręgu. Na
łąkach pomiędzy wzgórzem a miastem zaczęła się unosić ciemnoszara mgła.
Chłopaka zaniepokoił nieco ten widok. Przychodził tu codziennie i mógł
zaręczyć, że nigdy nie była takiego koloru. Najczęściej miała barwę czystej
bieli, ewentualnie światło wschodu dawało wrażenie jasnego różu. Mgła była
gęsta i tam gdzie się unosiła, nie można było dostrzec ziemi. Chłopak rozejrzał
się wokół i zauważył, że po opary wpełzają po zboczu kotłując się złowrogo.
Powoli szara masa wtaczała się wyżej i wyżej. Było w tej mgle coś dziwnego, z
jednej strony przerażała, a z drugiej budziła podziw. Zbliżała się już do
podnóża kamiennego stołu, muskała delikatnie kopyta starożytnych pegazów. Kiedy
zaczęła chwytać się zdrewniałych pnączy, poczęły one cicho trzaskać, jakby pod
jej naporem. Nai podniósł się i przywarł plecami do masztu. Mgła otoczyła go ze
wszystkich stron. Do jego nozdrzy wdarł się odór siarki i spalenizny. Poczuł na
kostkach chłód, gdy opary przywarły do jego skóry. Wyżej. Wyżej.
- Ach! – z piersi chłopaka wyrwał się wrzask.
Szarość przykleiła się do poranionych kolan, wbijając się w skórę. Miał
wrażenie jakby tysiące maleńkich, lodowatych igiełek przeszywało rany w jednym
momencie. Był tak sparaliżowany bólem, że jedyne co mógł zrobić to biernie
przyglądać się sytuacji. Wzrok nabrał niebywałej ostrości.
Z mgły zaczęły się wyłaniać konkretne kształty. Nai sam do końca nie wiedział co widzi. Coś jakby węże lub macki ośmiornicy. Podniósł wzrok na zbocze. Było ich mnóstwo. Setki tysięcy, jeśli nie miliony pojedynczych eterycznych stworzeń wiło się w grafitowej gęstwinie. Część z nich już oblepiało jego ciało do pasa. Macka, po macce. Wyżej. Wyżej. Nie wiedząc czemu wyciągnął dłonie przed siebie. Poczuł się lepiej, pewniej. Kierowany jakimś pradawnym instynktem. Zdjął bandaże z rąk. Krew jeszcze nie zdążyła wyschnąć, ciepła kleiła się do dłoni i spływała powoli po na nadgarstki. Przyłożył palce do brzucha.
Z mgły zaczęły się wyłaniać konkretne kształty. Nai sam do końca nie wiedział co widzi. Coś jakby węże lub macki ośmiornicy. Podniósł wzrok na zbocze. Było ich mnóstwo. Setki tysięcy, jeśli nie miliony pojedynczych eterycznych stworzeń wiło się w grafitowej gęstwinie. Część z nich już oblepiało jego ciało do pasa. Macka, po macce. Wyżej. Wyżej. Nie wiedząc czemu wyciągnął dłonie przed siebie. Poczuł się lepiej, pewniej. Kierowany jakimś pradawnym instynktem. Zdjął bandaże z rąk. Krew jeszcze nie zdążyła wyschnąć, ciepła kleiła się do dłoni i spływała powoli po na nadgarstki. Przyłożył palce do brzucha.
- Tak! – tym razem nie czuł już tego bólu, który
wcześniej go sparaliżował. Poczuł przyjemny ból, wywołujący ekstazę. Szarość
pęczniała i pulsowała chłepcząc łapczywie posokę. Chciał więcej. Przyłożył
również drugą dłoń. Coś w nim pękło. Macki zaczęły się wślizgiwać w jego ciało
jedna po drugiej. Otworzył usta w niemym krzyku. Zachłanne żmije zaczęły
gładzić jego usta. Ostre jak brzytwa powoli z rozkoszą cięły wargi i spijały z
nich krew. Wpełzały do gardła.
Upadł.
Ostatnia szara żmija zniknęła w jego organizmie. Rany się zasklepiły. Niewidzące
oczy rozszerzyły się, białka zaszły szkarłatem, a w tęczówkach zaczęła się kłębić
szara mgła.
Wszystko ucichło,
spoczywało w bezruchu. Leniwy poranek, pora kiedy wszystko powoli budzi
się do życia. Wyglądało to tak, jakby nic, absolutnie nic tego dnia, nie
zaburzyło harmonii codzienności. Nai podniósł się i rozejrzał. Chyba musiał
przysnąć. Talir nie będzie zadowolony, jeśli spóźni się na poranne modły.
***
W świątyni, na ławkach stłoczyli się młodzi
chłopcy, dorastający mężczyźni i starcy. Mędrcy zasiadali w dwóch pierwszych
rzędach. Tuż za nimi wojownicy i opiekunowie artefaktów. Dalej reszta wierzących.
Na balkonach zajęły miejsce kobiety. Pochwalna pieśń zaczęła przebrzmiewać w
murach starej budowli. Gdy przyszło im wyśpiewać imię zbawcy, wszyscy unieśli
głowy, by spojrzeć w niebiosa. W oczach jednego z opiekunów czaiła się szara,
ciężka mgła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz